21 lt. Odmienne Stany
Wróciłem z przygody życia.
Kolejnej.
Właściwie to nie wiem, jak ubrać w słowa cztery i pół tysiąca kilometrów przeżyć, 55 dni zmieniających się krajobrazów, dziesiątki ludzi i tabuny zwierząt. Ale spróbujmy:
Scena 1.
Dom na przedmieściach Calgary w Kanadzie, właśnie przylecieliśmy i korzystamy z gościny pana Lee i jego żony Cathy. Lee jest geologiem, a wiec nie tylko w wolnych chwilach łazi po kanadyjskich lasach i górach.
– Łażę po kanadyjskich lasach i górach od 25 lat i nigdy nie spotkałem niedźwiedzia, nie macie się czego obawiać! – pociesza Kasię, która panicznie boi się niedźwiedzi.
Scena 2.
Następnego dnia, tj. pierwszego dnia jazdy, jedziemy wzdłuż jeziora Spray Lake wąską, urokliwą ścieżką. Ptaszki ćwierkają, słoneczko świeci.
WTEM!
Wyjeżdżamy wprost na niedźwiedzia, który staje na tylnych łapach i przygląda się nam z konsternacją. Przerwaliśmy jego posiłek. Co robić?
WTEM!
Kasia zaczyna krzyczeć, a właściwie wydobywać z siebie jakieś przerażające dźwięki. Miś bierze ngi za pas a i ja zastanawiam się, czy nie pójść w jego ślady. Od tej pory wiem, że to niedźwiedzie panicznie boją się Kasi. Chronię je jak mogę, kiedy zobaczę kolejnego przy drodze to każę małżonce jechać i się nie oglądać, że niby za potrzebą staję. Ale niedźwiedź i tak wie o co chodzi, zanim zdążę wyjąć aparat już go nie ma. W ten oto sposób nie zrobiłem żadnego zdjęcia misia, choć widzieliśmy ich w sumie pięć. Potem nauczyliśmy się je rozróżniać po instrukcji na gazie przeciwniedźwiedziowym, który jest podstawowym wyposażeniem każdego rowerzysty i hajkera. Ten pierwszy to był grizzly.
The Great Divide Mountain Bike Route (Wielki Szlak Wododziałowy) to jeden z najdłuższych, najpiękniejszych i najbardziej wymagających szlaków rowerowych na świecie, przejechany jak dotąd zaledwie przez kilku Polaków. Nie bardzo wiadomo ilu, w internecie znalazłem trójkę, ale nie szukałem zbyt uważnie. Klasyczny szlak liczy 4.339km (kilka lat temu zostało do tego dodane ok 500km) i wiedzie z Banff w Kanadzie do Antelope Wells na granicy z Meksykiem. Moja dość skrupulatnie prowadzona tabelka w excelu podpowiada, że przejechaliśmy dokładnie 4458 km plus pewnie kilkadziesiąt, gdy licznik akurat nie działał.
Wododział kontynentalny Ameryki to umowna linia rozgraniczająca zlewnie Oceanu Spokojnego i Oceanu Atlantyckiego, którą w USA wyznaczają w większości Góry Skaliste. Szlak przekracza ich grań 33 razy, co daje absurdalne 66 km deniwelacji. Teraz już nie tak absurdalne. O ile na początku męczyliśmy się przy jakichś śmiesznych 400 metrach podjazdu 9w pionie oczywiście), o tyle pod koniec 1000 metrów przewyższenia dziennie było absolutnym standardem, a bywało, że trzeba było się wspinać i 2 km.
Scena 3
Pustynia. Żar. Nie chce się żyć. Miasteczko jak z westernu.
Hej, czekaj. To jest przecież prawdziwy Dziki Zachód, a my jestesmy w najprawdziwszym dzikozachodnim mieście, takim jak z Dr. Quinn, Bonanzy czy Siedmiu Wspaniałych. Tye miasto jest martwe, tak jak i wszystko dookoła. Skończyła się gorączka złota i wszyscy uciekli. My też chcielibyśmy uciec, ale trzymamy się kurczowo kawałka cienia i nielimitowanej wody w dystrybutorze, która podtrzymuje nas przy życiu. Od dwóch dni nie było sklepu i kolejny spotkamy dopiero następnego dnia wieczorem. A Kasia jak zgłodnieje, to robi się zła. Nawet jeśli wyobraża sobie, że tak naprawdę zgłodnieje dopiero jutro.
WTEM!
– Howdy! Źle wyglądacie! Nie potrzebujecie przypadkiem czegoś do jedzenia? – znienacka otacza nas zgraja Amerykanów.
Właściwie to raptem trzy rodziny i jakaś niepoliczalna liczba dzieci, które przewożą w tych swoich gigantycznych autach. Zasypują nas górą jedzenia, bo przecież w USA wszystkiego jest dużo i duże: góry, samochody, domy, kanapki.
Scena 4.
Żeby nie było tak różowo. Półpustynia. Pusta, wielka, straszna. Ale wieje z grubsza w plecy, więc nie jest najgorzej. Dziś nie będzie żadnego “howdy!”, nie spotkamy nikogo i niczego, prócz burz. Jednej, drugiej, trzeciej. Przechodzą bokiem, burkają z ukosa, czasem strzelą piorunem, ale gdzieś hen, za plecami. Gorzej, że ten sam wiatr, który pcha nas do przodu, pcha też burze. Jedna zahacza nas wysuniętym jęzorem, króciótko, ale wystarczy, by zmienić odcinek drogi w lepiącą maź, która zatyka wszystko co jest do zatkania i blokuje koła. Ale to jeszcze nic, od odrobinki błota nikt nie umarł. Następnego dnia łapie nas samo oko cyklonu, na szczęście na asfalcie, więc się nie ubłocimy. Na szczęście tego dnia mieliśmy zaplanowany nocleg w motelu. 70 kilometrów poszło jak z bicza strzelił i o 15 meldujemy się w hotelu. Nie bardzo jestem w stanie ruszać zmarzniętymi palcami, więc tylko daję recepcjonistce portfel i niechaj sobie wygrzebie, co tam chce. Tego dnia kupię gumowe rękawice na przyszłe deszcze. Przyszłe deszcze oczywiście nie nastąpią (no, prawie). Nie ma cudowniejszego uczucia niż zrzucić te mokre, śmierdzące ciuchy i jeszcze skostniałym z zimna wskoczyć do gorącej wanny. Dla takich chwil warto żyć!
Spróbujcie, naprawdę. Wyjdźcie z domu, gdy zanosi się na burzę, nie trzeba z rowerem, można pobiegać. Ważne, żeby być daleko od domu, gdy zacznie się ulewa. Najlepiej, jakby nie było się też gdzie schronić, żeby nie kusiło. Przy pierwszych kroplach deszczu zawracacie i niby próbujecie zdążyć,
Ponoć 90% szlaku jest nieutwardzone, choć ja bym powiedział, że 80%. To prawda, że często jedziemy starymi trasami dyliżansów, nasypami kolejowymi, drogami wytyczonymi przez pionierów zdobywających Dziki Zachód. Widoki są zniewalające, a szlak jest szalenie różnorodny – od wysokogórskich przełęczy (najwyższy punkt na trasie 3,631m) po pustynie.
Scena 5.
Ostatnia noc, przedostatni dzień. Siedzimy w community center w Hachita, czymś w rodzaju domu kultury w czymś w rodzaju miejscowości. “Kiedyś to było, panie!” – mówi Jeff, sprzedawca w jedynym sklepie w osadzie. Właściwie to jedyny sklep na południe od autostrady nr 10, łączącej los Angeles z Florydą. “Kiedyś szła tędy kolej, to i miasteczko się rozwijało. Dziś prawie wszyscy wyjechali, nawet kościół zamknięto”. I rzeczywiście, klimat tu jak z postapokaliptycznego filmu, a klientami w sklepie Jeffa są Meksykanie, pogranicznicy i rowerzyści. Tak się cieszy z tej miłej odmiany, że robi wszystkim zdjęcia. Community center też wygląda na opuszczone, na ścianach wypisane są nazwiska członków społeczności, którzy już odeszli, pośrodku sporej sali można sobie rozstawić polowe łóżko i skorzystać z noclegu, płatne 10 USD do puszki w kuchni.
I w tych okolicznościach nagle pojawia się Patryk. Jeżeli możecie spotkać kogoś na końcu świata, zupełnie nie wiadomo skąd, to musi to być Polak. Wprawdzie Patryk wyprowadził się za ocean mając raptem kilka lat, ale wielki biały orzeł wytatuowany na ramieniu nie pozostawia wątpliwości – na sam koniec spotkaliśmy rodaka! Byli wprawdzie Konopniccy z Silver City, ale to już od paru pokoleń Amerykanie. Patryk pieprzy system, naprawia rowery, jeździ ciężarówkami, a przede wszystkim jest szefem kuchni. Szkoda, że przyrządzić możemy co najwyżej tortille z nutellą lub tuńczykiem, ziemniaczane purre i zupkę chińską. Wszyscy, którzy tu dojeżdżają wyglądają podobnie – mówił nam Jeff – są wychudzeni, opaleni, cholernie zmęczeni i szczęśliwi, że to już koniec.
Ale koniec będzie dopiero następnego dnia. Wstajemy jak co dzień, o wschodzie słońca, by uniknąć spalenia w żarze pustyni i wiatru, który zrywa się koło 10. Nie zwracając uwagi na dziwne stwory w krzakach i wielkie, włochate pająki przebiegające nam drogę dojeżdżamy do granicy z Meksykiem, gdzie nie ma wciąż wielkiego muru, jest za to solidna siatka, oddzielająca ten “lepszy” świat od “gorszego”. Kasia płacze, jak to baba. Czegóż płakać, skoro się udało? Może nad losem 350 ludzi, którzy w tym roku zginęli podczas przekraczania tej granicy?
Amerykański sen się spełnił i dobiegł końca. Trzeba tylko wydostać się z tego przegrzanego końca świata. Łapiemy pierwszy samochód wjeżdżający z południa – to para Meksykanów jadących w odwiedziny do dzieci. Chyba są zmęczeni, bo każą mi prowadzić. Co z tego, że przez ostatnie dwa miesiące prowadziłem jedynie rower i małe, niezobowiązujące konwersacje?
To przecież Ameryka, możesz być kim chcesz.
Amerykański sen się spełnił i dobiegł końca. Trzeba tylko wydostać się z tego przegrzanego końca świata. Łapiemy pierwszy samochód wjeżdżający z południa – to para Meksykanów jadących w odwiedziny do dzieci. Chyba są zmęczeni, bo każą mi prowadzić. Co z tego, że przez ostatnie dwa miesiące prowadziłem jedynie rower i małe, niezobowiązujące konwersacje?
Karol Werner
Posted at 22:09h, 08 marcakurde, dawno bym tam śmigał. Ale też boję się niedźwiedzi :/
Pięknie tam jest!!!!!!
Kuba
Posted at 10:10h, 09 marcaDzięki Karol. Jak widzisz dziewczyny dobrze odstraszają niedźwiedzie, także masz rozwiązanie swojego problemu 🙂
Ewa Ablewska
Posted at 12:45h, 16 sierpniaEsuuuu, jak ja uwielbiam Was czytać, oglądać i podziwiać!
Kuba
Posted at 13:11h, 16 sierpniaEsuuu, dzięki :*