02 cze Kupa na mchu, czyli co wkurza Islandczyków?
W roku 2016 hitem islandzkich sklepów była tabliczka z napisem “zakaz srania”. No shit.
Jeżdżąc po Islandii spotykaliśmy więcej takich tabliczek. “no camping”, “no trespassing”, “no overnight stay”, “no drones”, a przy niektórych źródłach “no bathing”. Zakaz na zakazie, a przecież to miała być kraina wolności.
W 2010 roku Islandię odwiedziło 488 tys. turystów. W 2016 już 1,73 mln, a w 2017 spodziewają się 2,3 mln. Słaby jestem z matematyki, ale procentowo to wzrost jakieś 500% w ciągu 7 lat. Doszło do tego, że na jednego Islandczyka przypada prawie siedmiu turystów, gdyż rodowitych mieszkańców jest mniej więcej tyle, co mieszkańców Białegostoku. To musi wkurwiać.
Czytając islandzkie gazety i blogi (oczywiście anglojęzyczne), pierwsze co rzuca się w oczy, to narzekanie na niewychowanych przybyszów. Znany pisarz żali się, że nie może posiedzieć w swojej ulubionej kawiarni, bo wszystkie stoliki są zajęte przez tłum rozentuzjazmowanych gości z Europy. Pół biedy, jeśli z Europy lub Stanów, dużo bardziej uciążliwi są Chińczycy i pomału odkrywający wyspę Hindusi. Wszyscy poubierani, jakby szli zdobywać Mt. Everest, choć to centrum Reykjaviku – irytuje się jakaś Helga, czy Hekla, która uważa, że jest to jednak bądź co bądź stolica i jakoś wyglądać wypada. Z dziesiątków rozmów w hostelach, stacjach benzynowych, informacjach turystycznych i na szlakach oraz prasy i internetu zebrałem top 10* rzeczy, których nienawidzą miejscowi. Bądźmy mili i nie wkurzajmy ich jeszcze bardziej. To w końcu potomkowie wikingów. Jak się wkurzą dokopią nam jak Anglii na mistrzostwach Europy.
Turyści nie umieją jeździć, szczególnie po drogach offroadowych, czyli znakomitej większości poza tz. ringiem dookoła wyspy. Jeżdżą za szybko (trudno się pogodzić z ograniczeniem do 90 km/h), zwłaszcza gdy masz świadomość, że w kraju jest pewnie kilkanaście patroli drogówki, z czego większość w Reykjaviku. A potem masz babo placek – auta są zwiewane z drogi, potrącają owce, o zwykłych stłuczkach nie wspominając. ZAKAZ POTRĄCANIA OWIEC! W zimie dodatkowym problemem jest zorza polarna. Normalny Islandczyk poświęca jej mniej więcej tyle uwagi, co my gwiazdom, ale turysta jest gotów “gonić ją” przez setki kilometrów. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby przy okazji patrzył na drogę, a nie w niebo. Tak więc islandzka policja oficjalnie ostrzega przed zorzami, które powodują wypadki. A raczej idiotami, którzy nie potrafią zatrzymać się w bezpiecznym miejscu, żeby podziwiać to naprawdę niezwykłe zjawisko. DON’T WATCH AURORA AND DRIVE! (jakoś tak lepiej brzmi po angielsku)
Turyści mają potrzeby fizjologiczne. To akurat Islandczycy są w stanie zrozumieć, ale rząd chyba nie bardzo, bo liczba toalet nie nadąża choćby w ułamku procenta za wzrostem liczby defekujących “na przyrodzie”. Fakt, że tojtoje nie prezentują się za dobrze w epickim krajobrazie, ale chyba lepsze to, niż obsrany mech i fruwający po okolicy brązowy papier. Zakopać tego się nie da, zresztą, nawet jakby się dało, to zniszczyłbyś święty mech. ZAKAZ SRANIA NA WOLNYM POWIETRZU!
Turyści nie szanują świętego mchu. Na Islandii nie ma za wiele drzew, dlatego miejscowi muszą zadowolić się mchem, który z braku bardziej imponujących roślin jest traktowany z nabożną niemal czcią. Jedną z pierwszych strasznych historii, jaką opowiedziała nam pani w informacji turystycznej w Rejkiawiku, była ta o kretynach, którzy wymościli sobie namioty mchem. Żeby było miękko i wygodnie. Wzbudziło to zrozumiałe oburzenie w całym kraju, a winowajcy ponieśli dotkliwe kary finansowe. Mech rośnie długo, ginie szybko. “Takiego mchu, jak u nas, to nie ma, panie, nigdzie na świecie!” W sumie to nawet racja, mech prezentuje się tu wyjątkowo spektakularnie, ale jest bardzo delikatny i podatny na zniszczenia. Dodatkowo zapobiega erozji gleby i zapewnia miłą oku zieleń, która jest na wagę złota w miejscami mocno postapokaliptycznym krajobrazie. ZAKAZ CHODZENIA PO MCHU! Inna historia? Proszę bardzo. Jakiś eko-mądrala wyczytał, że jeśli nie ma jak zakopać kupy i papieru, to niech je lepiej spali. Nie przewidział biedactwo, że suchy mech jest łatwopalny. Na nieszczęście dla rodzaju ludzkiego winowajca przeżył, musi jednak odpowiedzieć za spalenie kilku hektarów świętego mchu. Palenie kupą świetnie sprawdza się na stepach Azji, ale i to lepiej robić z głową… NAKAZ MYŚLENIA! Islandczycy cenią sobie też trawę, jako że nie ma jej za wiele, wszędzie przecież rośnie ten mech. Parę dni temu otoczono płotem teren pod wodospadem Skógafoss, bo turyści zadeptali tam wszystko, co zielone.
Fun fact: Supermodelka Kate Moss to tak naprawdę Kasia Mech… Nie dotarłem jednak do źródeł, które wskazywałyby na jakąś szczególną estymę, jaką mieliby ją darzyć potomkowie Wikingów. Wiadomo za to, kogo nie szanują: Justina Biebera, na którego teledysku “Cold Water” nie tylko depczą, ale nawet skaczą po św. mchu! Nigdy gówniarza nie lubiłem, a w teledysku nie pokazują cycków, co już zupełnie go dyskredytuje. Lepiej obejrzyjcie sobie Bjork, która ładnie tłumaczy skomplikowaną strukturę tektoniczną swojej rodzinnej wyspy.
Turyści dokarmiają łabędzie na jeziorku koło ratusza, ale świeży chlebek przyciąga też mewy, które potem podbierają jajka kaczkom. ZAKAZ DOKARMIANIA PTAKÓW!
Jeśli nie mewy, to może konie? Też niedobrze. Turyści dają im byle co, a potem zwierzęta mają problemy gastryczne. I jeszcze dronami straszą. ZAKAZ TYKANIA KONI!
Turyści wrzucają rzeczy do gejzerów. Pół biedy jeśli są to monety “na szczęście”. Islandczycy uważają to za zwykłe śmiecenie i proponują oddanie tych pieniędzy potrzebującym. Gorzej, jak kto wrzuci tam mydło, czy inną substancję pieniącą. najgorsi są artyści, tacy jak np. Marco Evaristti, który wrzucają do gejzerów kolorową farbę. Zdjęcia wyszły świetne, a Marco szybko ulotnił się z wyspy, uniknąwszy wysokiego mandatu. ZAKAZ ŚMIECENIA!
Turyści śpią gdzie popadnie. Nie chodzi nawet o łamany zakaz rozbijania namiotów, spania w kamperach pod znakami “no overnight stay”, czy bezczeszczenia św. mchu. Sprawa jest poważna. Do niedawna wszystkie kościoły na wyspie (a jest ich ponad 350) były zawsze otwarte. Not anymore, my friend. Ładny, czysty domek z wieżyczką aż się przecież prosi, żeby urządzić sobie w nim legowisko, więc kościoły zamknięto. Wyobraźnia turysty nie zna jednak granic. Ostatnim hitem była pani (z Holandii), która postanowiła założyć base camp w wiejskiej bibliotece. Bibliotekarka przyłapała ją w trakcie gotowania klusek na kuchence turystycznej między książkami. EEE… ZAKAZ GOTOWANIA POSIŁKÓW W BIBLIOTECE?
Turyści chodzą stadami i nie można się już cieszyć w spokoju pięknem przyrody. Oglądanie nawet najbardziej spektakularnego wodospadu w tłumie innych osób nie daje nawet ułamka tej radości, gdy masz poczucie, że masz go tylko dla siebie. Jeśli ten tłum dodatkowo zajmuje się głównie robieniem atrakcyjnych selfie na epickim tle, nie poświęcając temu tłu za wiele uwagi, to masz ochotę po prostu stamtąd uciec. I tą strategię niestety wybierają najczęściej miejscowi, z żalem mówiąc, że „stracili” swoje ukochane miejsca z dzieciństwa.
Turyści dają napiwki. Hmm, no dobrze, to może nie doprowadza miejscowych do białej gorączki ale powoduje konfuzję, jako że jeszcze parę lat temu nie znano tu tego zwyczaju. Co teraz? Skoro obcy dają, to ja też mam dać napiwek za i tak skandalicznie drogi posiłek? Czemu wprowadzają tu swoje zwyczaje? Dziś napiwki, jutro meczety! Kelnerzy się nie skarżą. UWAGA! BRAK ZAKAZU!
Wreszcie, last but not least, turyści niepotrzebnie giną. Niby takiego nie szkoda, w końcu przyjadą następni, ale Islandczycy nie zatracili jeszcze miłości do bliźniego i ciągle starają się ratować te zastępy półgłówków, którzy narażają swoje i nie tylko swoje życie. Nie chodzi już nawet o klasyczne “wchodzenie w klapkach na Rysy”, choć podczas trekkingu do Thorsmork widziałem kilkoro Amerykanów z małą wyobraźnią, którzy dzielnie przedzierali się w półmetrowym śniegu w adidasach. Turyści są zmywani przez zdradzieckie fale, zwłaszcza na hiperpopularnej i ponoć bardzo pięknej* plaży Reynisfjara koło Vik. Dostają poparzeń w gorących źródłach, choć przecież stoją tam tabliczki z ostrzeżeniami “Uwaga, gorące!”, jak na kubkach w McDonaldzie (czekam aż jakiś cwaniak pozwie gejzer). Spadają z klifów, bo przechodzą za barierki. Są zwiewani z drogi, która jest zamknięta z uwagi na silny wiatr. Skaczą po krach w lagunie Jökulsárlón, a potem dziwią się, gdy silny prąd zniesie ich na otwarty ocean. Trują się wyziewami z wulkanów. Wpadają do szczelin na lodowcu. Lista jest długa i ogranicza ją tylko wyobraźnia, pardon, brak wyobraźni turystów. ZAKAZ SKAKANIA PO KRACH, SPRAWDZANIA SIŁY FAL, PRZECHODZENIA PRZEZ BARIERKI, ECH…
No to śmiało, uczymy się! Islandczycy przygotowali dla nas, głupich turystów, “akademię podróżowania”. Obejrzyjcie sobie, warto. Wybrałem filmik z panią, bo na innych są grubi panowie. I choć mówią mądre rzeczy, to umówmy się – Islandczycy też muszą zrozumieć parę prawd o współczesnym świecie.
Dziś było na wesoło, choć te i inne wydarzenia sprawiły, że Islandczycy wprowadzą zapewne wkrótce wysoki podatek turystyczny, co może powstrzyma to szaleństwo. Ciąg dalszy historii ciemniejszej twarzy islandzkiego boomu turystycznego (coraz częściej nazywanego “bańką”) TUTAJ. I zdjęcia też będą. Kiedyś.
- Wyszło top 9, ale 10 się lepiej sprzedaje
Paulina Matykiewicz
Posted at 06:30h, 24 lipcaŚwietny tekst.. Zwiedziliśmy calutką Islandię w 2009 i to co piszesz , nie mieści mi się w głowie ..zamykane kościoły , płoty itp .. przykre
Kuba
Posted at 08:21h, 24 lipcaDzięki. No niestety, Islandia się dzili na epokę pre- i post-wulkaniczną. Chodzi oczywiście o wulkan Eyjafjallajökull w 2011.